Święta już zaraz. Ludzie rozjeżdżają się do domów, niektórzy pojechali już wczoraj. Takie pytanie mi się nasunęło: czy i mi by się tak spieszyło do domu, gdybym studiowała w innym mieście? Bo kurczę, tak wstępnie podejrzewam, że zapewne tęskniłabym za Zuzią i Zosią (to robocza wersja imienia mojej drugiej siostrzenicy). Ale co z resztą? No przecież na pewno nie tęskniłabym za tym harmiderem w domu, wiecznymi pretensjami itd... W końcu marzy mi się, żeby stąd się wyrwać i to głównie z tego powodu. Cholera, to takie smutne. Prawie nic mnie tu nie trzyma. Znajomi? I tak nie widuję się z nimi niezbyt często, bo każdy ma swoje sprawy, spotkania są mniej więcej raz na pół roku, częściej mamy kontakt przez Internet, smsy. Więc moja zmiana miejsca zamieszkania niewiele by zmieniła. Ja przecież nawet nie mam przyjaciółki, do której lecę kiedy mi źle, wypłakuję się w ramię, mogę do niej dzwonić o każdej porze, która wie o mnie więcej niż ja sama. Więc nikt za mną płakać nie będzie. No dobra, może moja mama. Widzę, że jest jej smutno z tego, jakie mam podejście; jest jej smutno, że chcę po prostu uciec. Ale z drugiej strony rozumie mnie, wspiera moją decyzję i uważa, że to dobrze, że chcę się w przyszłym roku spróbować usamodzielnić i nie tkwić ciągle w jednym punkcie. Moja siostra natomiast próbowała ostatnio zgasić mój zapał, stwierdziła, że nie powinnam się zbytnio nastawiać, że mi się uda w ogóle na inną uczelnię dostać, ale z drugiej strony to fajnie, gdybym się wyprowadziła, bo ona z mężem i dzieciakami mieliby więcej miejsca gdyby zachciało im się przenocować. Uroczo, co nie?:P
Nie ma co. Ja naprawdę wierzę, że za rok będę pakować walizki.
I że będę cholernie szczęśliwa tam, gdzie zląduję. Jak mi się do tego czasu K. nie znudzi, to niech to będzie Wrocław :D