Mam chyba jesienną deprechę, bez kitu. Czy chociaż raz mogłabym jej nie mieć, kurdęęę? :>
Nie chce mi się nic, mam jedynie ochotę uciec gdzieś, w jakieś ustronne miejsce. Gdzie nikt nie będzie mi zawracał głowy, gdzie będę miała święty spokój, gdy wyraźnie tego potrzebuję i daję ku temu sygnały... Boże, czemu ludzie są czasem tacy męczący...
A Ci, którzy nie męczą, usuwają się w cień. Czy powinnam przywyknąć do tego, że ludzie przychodzą, a potem po prostu odchodzą?
K. to już w ogóle przegina. Miał w tym tygodniu próbne matury i o ile łaskawie mi odpisał w środę, tak w czwartek już nie raczył i milczy do dziś. Taki schemat funkcjonuje już od ponad miesiąca, zaczynam się przyzwyczajać. Jakby nie mógł wprost napisać: "Sorry, ale już mam Cię w nosie", tylko bawi się w chowanego czy co? ;) Że też muszę kolejny raz trafiać na jakiegoś cholernego bajeranta. "Jestem, jestem, a wiesz co jest najzabawniejsze? Że jeszcze trochę tu pobędę." - pisał jakiś czas temu. Najwyraźniej "trochę" dobiegło końca, game over. Tylko bez łez Kacha, tylko bez łez!
Kurde... On często do mnie pisał "Kacha" :( I nawet polubiłam tą formę mojego imienia. A przez moje minionych 21 lat życia jej nienawidziłam.
Planów na Sylwestra oczywiście zero. Znając życie, to skończę siedząc sama w swoim pokoju z butlą szampana, z nadzieją, że przyszły rok będzie fajny...
Szybko mija ten tydzień. W ogóle czas jakoś szybko płynie...
Na kręglach to już w ogóle! Byłam wczoraj, świetnie się bawiłam, a dziś mnie ręka boli jak podnoszę coś cięższego, ale to nic... :) Było fajnie, choć po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że jak masz zamiar przychodzić i nic innego nie robić oprócz zajmowania się swoją drugą połówką (a połówka nie jest znana reszcie paczki), to nie przychodź w ogóle. Ja pierdzielę :] Ja na siłę się z nimi integrować nie będę; to raczej moim szanownym koleżankom bardziej powinno zależeć, żeby jakoś zapoznać swoich chłopaków ze znajomymi. Chyba tylko jedna ma fajnego chłopaka, no jakoś tak naturalnie się nam w towarzystwo wtopił.
A tak z innej beczki, to czyżby mój rocznik brał się za młodszych facetów? Jedna koleżanka ma chłopaka młodszego o rok, druga o dwa lata (aż mnie świerzbią rączki, żeby napisać „a ja mam K. o trzy lata młodszego”, ale to „mam” jest przecież wątpliwe...;)), hehe śmieszne to, tymbardziej, że wcześniej nikt nie miał takiej tendencji :D
Moja siostrzenica za dwa tygodnie skończy roczek. Wiecie, kiedy siostra jeszcze była w ciąży, to ja nie przypuszczałam, że ten berbeć tak mi życie ubarwi! Tzn. wiedziałam, że na pewno wniesie coś niezwykłego, ale kurczę no... Taki mały człowieczek, a ile radości mi daje :) Najlepsze, że na sam mój widok ją energia rozsadza - no mówię Wam, nikt się nigdy na mój widok nie cieszył, jak ona ;) I to też właśnie dzięki temu szkrabowi miniony rok był lepszy niż poprzedni. Ciocia Kasia Ci kiedyś za to podziękuje, Zuzanko :)
Fatalny dzień. Po raz kolejny sprawdza się stwierdzenie "nie lubię poniedziałku". Zajęcia, które do tej pory były dla mnie miłym oderwaniem od rzeczywistości, od tych wszystkich typowych ćwiczeń opartych na podręcznikach i naukowej paplaninie, dziś sprawiły, że miałam ochotę się rozbeczeć.
Wystarczyło rzucenie hasła "dzieciństwo". No tak, niby nic takiego, każdy dobrze wspomina tamte szczenięce lata, co nie? A mnie prawie szlag trafił, bo ściemniałam nieziemsko. Pytania: "z czym kojarzy Ci się dzieciństwo?", "jaki był Twój dom rodzinny?" i takie tam. I każdy tak nawijał - dom przepełniony miłością, dobrocią, wzajemnym zrozumieniem, zaufaniem; a tu babcia piekąca wspaniałe słodkości, a tu czuła mamusia, a tu tatuś pokazujący świat. No i ja też "popłynęłam" w tym klimacie. Taka ze mnie cholerna oszukistka. Ale wolałam ściemniać, niż użalać się na oczach grupy...
Bo mój dom rodzinny nie był taki wspaniały. Ja wiem, że może najgorzej to też nie było, wszak przemocy na przykład nie doświadczyłam, ale dopiero teraz widzę, jak wiele mnie ominęło... W moim domu radość nie była motywem przewodnim. Dość często dominował tu krzyk. Od taty chyba nigdy nie usłyszałam "Kocham Cię".
Gdyby nie podwórkowy świat i przyjaciele, to miałabym dziś kompletnie zgniecioną psychikę.
Ostatnio na wykładzie usłyszałam, że szczęśliwy związek małżeński to gwarancja istnienia zdrowej, normalnej rodziny. No i wszystko jasne - małżeństwo moich rodziców to jakiś popieprzony układ. Który, tak by the way, już od dawna kwalifikuje się co najmniej do separacji. Niektóre dzieci z takich rodzin mają uraz do instytucji małżeństwa, zakładają, że to zło, boją się mając w perspektywie zakładanie własnej rodziny. Parę takich osób znam. Jednak ja nie mam zamiaru przejawiać takiej postawy. Nie chcę uciekać, nie chcę się chować. Chcę mieć kiedyś taką rodzinę, w jakiej ja nie żyłam - chcę obdarzyć miłością faceta i nasze dzieci, chcę stworzyć ciepły, rodzinny dom.
Najgorsza jest świadomość, że to moje dzieciństwo po prostu już było, zdarzyło się, to rozdział zamknięty i że już tego nie zmienię. Wspomnienia jakie mam - takie już zawsze będą. Strasznie mi z tego powodu przykro.