Głupio to zabrzmi, ale... w końcu mam wakacje :D I święty spokój :D Kurna, sporo stresu mnie to wszystko kosztowało. Co prawda pierwszy rok studiów kończę z nie do końca czystym kontem, bo mam jeden warunek. Szczerze mówiąc, to tylko szkoda mi tej kasy, którą włożę w zapłacenie za tą "przyjemność"... Bo najważniejsze, że najgorszą kobyłę na pierwszym roku pedagogiki zdałam, ufffff. Tylko ta głupia socjologia, no... Pierwszego terminu i poprawki nie zdałam, a facet był nieugięty - słodkie oczka i ładny uśmiech nie pomogły... ;) Ale szczęście ze zdanego przedmiotu, z którego cudem ćwiczenia zaliczyłam zdecydowanie przesłania ten jeden skromny feler... Heheh. Cieszę się jak wariatka, nosz kurde. Tymbardziej, że nie wszystkich profesorka przepuściła. Ale ja miałam to szczęście i jutro mogę zawieźć te tony książek do biblioteki ze świadomością, że zdałam to cholerstwo, achhhh :)
A za równiutko 4 tygodnie będę w Warszawie. Na koncercie Alicii Keys :) Jestem przeszczęśliwa na samą myśl o tym. Jedno marzenie do przodu... :)
Zwariuję.
Przedwczoraj mój dziadek nieświadomie (choroba robi swoje) włączył piekarnik, gdy nikogo, poza nim, nie było w domu. Straż, policja, karetka – wszystko było, o ja pierdzielę. Stałam sobie niedaleko mojego wieżowca z koleżanką, gadamy i gadamy, a tu nagle „ijo ijo” i zbiegowisko ludzi pod moją klatką. Szybko podbiegłam do policjanta i się pytam na którym piętrze coś się stało. A on mówi: „Na drugim” i wskazuje palcem na mojego dziadka wyglądającego z okna… O kurna. Dawno tak się nie bałam. Na szczęście, poza zjaraną kuchenką i oszołomionym dziadkiem, nic się nie stało. Gdybym przyszła chwilę później, to by drzwi wyważali. Co za fuks. I jak dobrze mieć sąsiada. Zwłaszcza takiego, który dzwoni po pomoc bez wahania.
Zwariuję.
W przyszłą środę ostatnia poprawka. A właściwie poprawki. Długa historia. Nie wiem jak tego dokonam. Porażki nie wpływają na mnie dobrze. Innych motywują, a mnie wstrzymują od działania. Ale, kurczę, nie poddam się. Będę walczyć. I co z tego, że z myślą, że może mi nie wyjść. Będę walczyć i koniec.
Zwariuję.
K. nie ukrywa, że się do mojej „obecności” przyzwyczaił (i vice versa, heh), mimo, że nasza znajomość jest, jak wiadomo, nadal tylko wirtualna. I trwa już dziewiąty miesiąc. Wczoraj na dobranoc napisał mi oprócz „Kolorowych snów” dwa obce słowa – „voglio baciarti”. A że ja z włoskim językiem do czynienia nie miałam, to dziś - www.google.pl i jazda, co by to rozszyfrować.
Lejdis and dżentelmen…
voglio baciarti – chcę (Cię) pocałować
…
Nie wiem jak mam to wszystko opisać. I tak w kilku zdaniach to się nie da. Tak mi cholernie źle, a jednocześnie dobrze.
No więc… Sierpniowe spotkanie, w którym dzielące nas 200 km miało po prostu zniknąć, szlag trafił.
K. najwyraźniej powiedział szczerze gdzie ma zamiar się wybrać i do kogo, a jego rodzice może i tą prawdomówność docenili, ale z domu puścić go nie chcieli. W sumie im się nie dziwię, sama doskonale pamiętam jak jakieś 4 lata temu mama mnie nie chciała wypuścić na takie właśnie spotkanie, a tata wyzwał od, delikatnie mówiąc, niemądrych. Ech. To znaczy, ja tak sobie tylko gdybam, bo K. zbytnio nie chce rozmawiać jaka konkretnie była reakcja rodzicieli i, przede wszystkim, jak on im przedstawił tą sytuację, ale myślę, że może mu po prostu głupio… Hm… Może mu być głupio, że z nas dwojga akurat to jego rodzice nie chcieli puścić ;) I w tym momencie dostałam takiego prztyczka w nos -> on jest młodszy, już zapomniałaś? Houston, we have a problem?
Generalnie myślę, że pokolenie naszych rodziców (no może nie całe, ale z tego co obserwuję, to na pewno większość) chyba po prostu nie pojmuje tego całego mechanizmu związanego z wirtualnymi znajomościami i ciągle ma przed oczami reklamę z grubym starym facetem pt: „cześć Aniu, jestem Wojtek, też mam 12 lat”. Do niedawna myślałam, że i moja mama nadal twardo trzyma się takiego rozumowania… Aleee (no żesz w mordę – nadal w to nie wierzę!) ona właśnie parę dni temu mnie zaskoczyła… Postanowiłam się jej zwierzyć. A to dlatego, że plany odnośnie miejsca spotkania uległy zmianie, jednym słowem - i ja musiałam pokonać trochę kilometrów. Pomyślałam więc, że nie warto zwiewać z domu na cały dzień, kompletnie nie mówiąc nikomu gdzie się wybieram albo ściemniać. Nie chodzi o to, że bałam się, że ze strony K. może mnie spotkać co złego, ale o to, że wszystko jest przecież możliwe – pociąg może się wykoleić i takie tam… Po co umierać z dodatkowym grzechem typu kłamstwo? :P ;) Tak więc oznajmiłam mamie, że wybieram się do miasta X na spotkanie z kolegą z Internetu. Oczekiwałam słów w stylu „jesteś niepoważna, a jak to jakiś zboczeniec?!”. Tymczasem… „Daj sygnał jak dojedziesz. Nie będę wymagać, żebyś dzwoniła, bo to zbyt upierdliwe, więc daj sygnał, dobrze?”. Ojaciękręcę, mamo! Tak sobie wtedy mniej więcej pomyślałam :P I jakoś tak wtedy zaczęłyśmy rozmawiać o K., pokazałam nawet zdjęcia. Strasznie dużo dała mi ta rozmowa. Raz, że nie spodziewałam się takiego zrozumienia ze strony mamy (tak, wiem, wiele dziewczyn ma w swoich mamach przyjaciółkę, której mówią wszystko… ale ja nigdy swojej tak nie traktowałam), a dwa, że w trakcie tej rozmowy dopiero zdałam sobie sprawę, jak wiele znaczy dla mnie ta znajomość. I jak bardzo unieszczęśliwiła mnie wiadomość „Nie spotkamy się jutro.”.
Odnośnie urodzin… Napisał, że jest mu strasznie przykro, ale gorsza dla niego jest świadomość, że mnie zawiódł, bo to ostatnia rzecz, której by chciał… No, zatkało mnie jak to przeczytałam. Napisał w smsach jeszcze parę innych dobrych słów, ale potem, oprócz tego, zaskoczył mnie… listem. Dość długą historią jest to, skąd i dlaczego miał mój adres, ale to w tym momencie naprawdę nieistotne. List, własnoręcznie napisany, niezbyt długi, ale jakże zabawny i treściwy :D Dołączył do niego zdjęcie, takie ładne, które zawsze bardzo mi się podobało. I to chyba najcudowniejsze przeprosiny jakie w swoim życiu otrzymałam.