Egzaminy zdane, jeszcze tylko jutrzejsze zaliczenie i w końcu będę mogła uznać sesję za zakończoną. Właściwie, to wczorajsza poprawka była moim ostatnim egzaminem w tym roku... Nie licząc licencjackiego oczywiście ;) W semestrze letnim nie mam żadnych wykładów, więc czekają mnie jedynie kolokwia z ćwiczeń czy jakieś inne pierdoły na zaliczenie. I mam nadzieję, że to moje ostatnie miesiące na tejże uczelni. Bo już myślami od dawna jestem we Wrocławiu, na tamtejszym uniwersytecie ;) Chociaż to jeszcze nic pewnego, bo najpierw będę musiała zdać egzamin licencjacki, a potem przejść przez rozmowę kwalifikacyjną najlepiej jak tylko się da. No ale... nadzieja mnie nie opuszcza :)
No zdałam, zdałam. Ale co się nastresowałam i napłakałam przez ten niezdany pierwszy termin to moje... Najgorsze, że przez jeden głupi egzamin trochę się z moim chłopem poksyksałam. On był zły na mnie. Zrzucił na mnie całą winę. Chciał przecież przyjechać, on zdał wszystko w czasie, a ja i mój niezdany egzamin pokrzyżowaliśmy wszelkie plany na ubiegły weekend. Ech. To było straszne. Ja byłam świadoma, że mogłam się bardziej przyłożyć do nauki przy pierwszym podejściu, no ale kurczę... Niezdany egzamin to nie tragedia przecież, a K. przegiął. Czułam się taka samotna. To było coś na zasadzie: sama jesteś sobie winna, teraz ucz się i radź sobie sama. Brrr. Na szczęście w weekend K. się połapał, że był trochę za ostry i niesprawiedliwy - przeprosił mnie. Więc już jest w porządku. Tymbardziej, że jak dobrze pójdzie, to przyjedzie jutro w nocy i zostanie do piątku :) A jak nie, to w czwartek w nocy i będzie do niedzieli. Najważniejsze, że już żadne przekładanie o kolejny tydzień nie wchodzi w grę. Nie widzieliśmy się prawie cztery tygodnie... Boże, jak ja się za nim stęskniłam.