Poszłam dzisiejszego wieczoru z koleżankami do kina, a tam tłumy jakich nigdy nie widziałam. Jakimś cudem dostałyśmy bilety na seans, który sobie zaplanowałyśmy. Lejdis. Tak więc poszły trzy lejdis na film o zgrabnym tytule "Lejdis". Śmiechu co nie miara, film był boski i cudowny, choć podobno, jak twierdziła jedna z bohaterek, "cudowna to jest woda z Lichenia"... :D A po skończonym seansie jedną z lejdis (czyli yyy mnie) wzięła refleksja. Nigdy nie byłam taką 'suczą', jak jedna z pań z filmu, Korba, że wiecie - swoboda, luz elegancja francja. Zawsze wypierałam się takiej postawy, jak jakaś cholerna romantyczka czekałam tylko na księcia z bajki, unikałam przygód, a jeśli jednak przypadkiem już się coś zdarzyło, to nie umiałam opanować pojawiającego się zaangażowania. Żądna miłości do grobowej deski przepełniałam się nadzieją, że ten to już na bank TEN i koniec. Żałuję tego. Mam ochotę się "sformatować" i zmienić to podejście. Chociaż na jakiś czas - miesiąc czy dwa, bo obecnie czuję jakbym nie do końca życie posmakowała. Tylko czy ja umiem założyć taką maskę, kurde? Twarda sztuka to, jakby nie patrzeć, moje przeciwieństwo. Wrażliwości mam za trzy osoby, a nawet może i cztery...
Internetowy kolega nie odezwał się dziś ani słowem, ani sygnałem. Może Dzień Kobiet to jest kolejne po Walentynkach bezsensowne święto, ale mimo wszystko jakoś mi przykro. A bu. No i jak tu przeobrazić się w twardą kobitę...? ;)