To jest nie fair - pomyślałam parę dni temu. I nadal tak myślę. Ja tutaj, ze swoimi rozterkami, smutkami, a on dwieście kilometrów dalej - ze swoimi. W jednym czasie mamy podobne problemy i podobne nastawienie do świata, heh. Gdyby odległość była mniejsza, to pewnie poszlibyśmy razem na piwo. Na przykład :) Jak sobie o tym pomyślę, to aż mnie skręca w środku. Nie wiem co z tym fantem robić. Z jednej strony, to nie chciałam być tą, która bierze trud na siebie i przemierza te dwie setki kilometrów na pierwsze spotkanie. Bo w końcu - facet to facet, niech podejmie inicjatywę i tak dalej ;) Z drugiej - czas tak zapieprza, a my nadal tkwimy w tym jednym punkcie. Ale, czy gdybym już wsiadła do tego pociągu, to nie wyszłabym na mocno zaangażowaną, zdesperowaną wręcz? Jeszcze jakiś czas temu myślałam, że to wszystko da się przeskoczyć. Niestety, po raz kolejny przekonuję się, że najwyraźniej Ten Pan Na Górze ćwiczy moją cierpliwość i wolę walki.
Kurde no... Sama już nie wiem. Ta kwestia zdecydowanie wymaga wypicia drinka. Wychodzę za pół godziny, hyhy...
A poza tym, to trzymajcie kciuki, żeby nie wyznaczyli mi terminu egzaminu warunkowego na dzień koncertu, bo chyba się pochlastam. :]