W końcu zrobiłam coś, co już dawno temu powinnam zrobić. Lepiej późno niż wcale... Ale mówiąc konkretniej: byłam na biopsji. Kilka lat temu wyczułam w piersi guzka, takie ziarenko. Nie bolało, nie powiększało się, nie przemieszczało, więc nic z tym nie zrobiłam. Z drugiej strony - spanikowałam, bałam się, że to może być coś poważniejszego. Zwlekałam, gdybałam, czekałam. I dopiero w zeszłym roku postanowiłam się wziąć za tą sprawę poważnie. Ginekolożka poradziła, bym zrobiła usg. Zrobiłam. Nic konkretnego nie wykazało, poza tym, że "groszek" nie był w piersi, ale "w obrębie skóry" i że to raczej nic groźnego. Żeby dowiedzieć się co to konkretnego jest, polecono mi biopsję. Dziś byłam. Pani doktor również nie widziała w tym nic groźnego, choć wyniki dopiero w środę, ale to już raczej tylko formalność.
Czuję ulgę.
A miałam już pięć tysięcy wizji co to będzie, gdy to coś okaże się złośliwe. Że rak, że pierś mi obetną, że K. mnie zostawi i takie tam... Nie byłabym sobą, gdybym nie wkręcała sobie czarnych scenariuszy :P Całe szczęście, K. cały czas mnie wspierał i od początku uważał, że to na pewno nic poważnego. A nawet jeśli by było, to "razem sobie z tym poradzimy". Bezcenne jest takie wsparcie...