Sukienka jest. Ale balu nie ma - odwołany. Szkoda, no ale co zrobić. Plany planami, ale życie życiem. Niby sukienkę będę miała okazję wykorzystać, np. na weselu kuzyna K. w sierpniu, ale chyba jej nie założę... Miała być przecież na specjalną okazję, na ten bal... Więc na wesele założę jednak coś innego.
K. miał przyjechać w piątek, ale przyjedzie w sobotę. Dopiero. Kurde, a ja się tak stęskniłam. Niby nie widzieliśmy się standardowo czyli dwa tygodnie, ale ja chcę go zobaczyć już, teraz, zaraz... No ale. Akurat w piątek wieczorem jest impreza pożegnalna jednego z dowódców, który wyjeżdża do Afganistanu. Młody facet, ze 2-3 lata starszy ode mnie. K. go lubi i sam przyznał, że czuje się, jakby brata na tą misję wypuszczał. To przecież nie będę chłopu zabraniać... Potęsknię sobie dzień dłużej.
Ilekroć K. wypowiada słowo "Afganistan", to mnie cholera bierze. Myśl o tym, że sama kiedyś będę musiała go pożegnać na pół roku to dla mnie jakaś abstrakcja, staram się to wypierać... Bo może jednak nie będzie musiał tam jechać, a właściwie - nie będzie chciał, odwidzi mu się. Choć wiem jaki jest zdeterminowany... Ledwo się poznaliśmy, a on już trąbił o tym wojsku, o Wrocławiu... Więc kogo ja chcę oszukać... Jemu się nie odechce przecież... A myślę o tym cholernym Afganistanie każdego dnia. I o tym jakie życie czeka nas w przeciągu kolejnych kilku lat: jeszcze cztery lata we Wrocławiu, a potem gdzie indziej go wyślą, do jakiejś pipidówy w Polsce. No a ja? Pewnie, że z nim pojadę. Bo jak już uda nam się wspólnie osiąść we Wrocławiu, to ja potem już podziękuję za kolejne lata związku na odległość, a więc gdzie on - tam i ja. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Choć może nie będzie tak źle?