Mam dziś wolne. To było wspaniałe uczucie nie musieć wieczorem nastawiać budzika na godzinę 4:45... Ale co z tego, skoro sama z siebie obudziłam się o 5 : Potem jeszcze o 6 i o 7. Po kolejnym przebudzeniu się, po ósmej, wkurzyłam się i wstałam. Czekam teraz na listonosza, który przyniesie bluzki zamówione na Allegro. A bo się wkurzyłam! Chyba już tylko będę zamawiać ciuchy przez Internet, bo w takich normalnych sklepach rzadko znajdę coś fajnego, a poza tym to bieganie po sklepach wykańcza mnie fizycznie i psychicznie :D
Po południu jadę na małe zakupy - jakieś przekąski, soki. Na środowy wieczór zaprosiłam dwie koleżanki i kolegę. Wiecie, ja to najchętniej to całe przyszłotygodniowe wolne spędziłabym wyłącznie w towarzystwie K., no ale koleżanki są bezlitosne i chcą poznać tego, który mi tak w głowie zawrócił ;) Mam nadzieję, że będzie fajnie. No i jeszcze w środę chyba na chwilę wpadniemy do mojego domu, bo moja mama już ostro zniecierpliwiona jest i chce poznać K. Ona, odkąd się dowiedziała o jego istnieniu, była przychylna tej znajomości. A mój tata? Hm, z nim to jest dziwna sprawa. Pożyczałam od niego pieniądze, kiedy jeździłam na spotkania z K., czasem nawet zawoził mnie i odbierał z dworca, a mimo to ani razu nie spytał się po co tam jeżdżę. Wiem też, że nie podpytywał się o to ani mamy, ani siostry, więc... najwyraźniej miał to w nosie? Teraz wie, że przyjeżdża to mnie jakiś chłopak na kilka dni, będziemy mieszkać u mojej siostry no i co? Problemów nie robił, w ogóle jakby zero przejęcia. Z jednej strony, to wisi mi to, choć z drugiej - trochę boli. Ja na przykład, nie wyobrażam sobie nie wiedzieć do kogo jeździ moja córka 200 km pociagiem. No ale mój tata zawsze był taki... Nie wiem jak to określić... Ech.
Anyway, dogadałam się z rodzicami w kwestii finansowej. Telefon sprezentują mi na urodziny, a sierpniową wypłatę oddam im w całości, oni trochę dołożą i będę miała laptopa :) Czyli jednak opłacało się poświęcić wakacje na rzecz pracy.
Jeszcze tylko 4 dni w pracy i potem czterodniowa laba z K. u boku... :)
Chyba zawsze miałam jakieś kompleksy. No, może nie zawsze, ale od jednego momentu na pewno - jak zaczęłam nosić okulary (było to w szóstej klasie podstawówki), to ich nienawidziłam, czułam się przez nie gorsza. Potem był ten nieszczęsny trądzik (w sumie mam go jeszcze dziś, choć nie w takiej ilości jak kiedyś), jeszcze później doszły kilogramy. Z tym ostatnim problem mam do dziś. Choć tak naprawdę przecież nie jestem gruba... Tyle że mam trochę brzuszka, drugi podbródek i uda grubsze niż chciałabym mieć ;) Ciągle sobie mówię, że BMI mam w normie :P Ale jednak coś tam we mnie jeszcze siedzi i mi co jakiś czas mówi, że nie jestem fajna...
Pojawił się jednak K., który kiedyś parę razy nazwał mnie "grubciem", ale było to mówione w taki sposób, że nie obrażałam się na to. I nigdy nie sugerował, że powinnam iść na dietę czy coś w tym stylu. Zresztą... On często mi powtarzał i powtarza nadal, że jemu się podobam. Pokochał mnie właśnie taką jaką jestem. I choć obawiałam się, czy nie zmieni zdania podczas, że tak powiem, zbliżenia trzeciego stopnia ;), to całe szczęście w sumie nie myślałam o tym dużo, a i dobrze, że wydarzyło się to całkowicie spontanicznie (tak, zrobiliśmy TO kiedy widzieliśmy się ostatnim razem), bo nie zdążyłam nawet zawahać się albo mieć obawy czy K. wyśmieje moje niedoskonałości lub coś w tym stylu... No już taka jestem - jak sobie coś wymyślę, to koniec. Jak w większości przypadków jednak, okazało się, że niepotrzebnie się zadręczam tego typu myślami. Wg K. jestem: "śliczna", "ładna", "wspaniała" i znalazłoby się jeszcze parę takich innych fajnych słów, którymi mnie określił... I nawet wczoraj dostałam od niego smsa (żaliłam mu się z powodu nieudanych zakupów): "Mnie się podobasz w każdych spodniach i w każdej bluzce, dla mnie jesteś najśliczniejsza w tej części układu planetarnego, niezależnie od tego co masz na sobie".
To co? Chyba czas w końcu siebie zaakceptować... Chociaż czasem mam ochotę powiedzieć K. coś w stylu: "Coś Ty? Ja śliczna? W łeb się puknij. Tyle ślicznych dziewczyn jest na świecie, a Ty mówisz, że niby ja jestem śliczna...?" :P No właśnie. Tyle dziewczyn łazi po świecie, a on wybrał właśnie mnie... Wybrał zakompleksioną marudę :) I stało się to akurat w momencie, kiedy zaczęłam tracić nadzieję, że spotkam kogoś, kto zaakceptuje mnie, nie chcąc niczego we mnie zmieniać. No, nie licząc nastawienia wobec samej siebie, wobec swojego wyglądu. Bo to niewątpliwie powoli się zmienia...
I kiedyś jemu za to podziękuję.