Byłam przekonana, że pierwsza notka napisana po powrocie z wakacji będzie przepełniona entuzjazmem, radością, itp. itd. No ale...
W piątek, 30 lipca, pojechałam pociągiem do K. On mnie wieczorem odebrał, byliśmy w sklepie, zajechaliśmy jeszcze do jego babci żeby się pożegnać, a stamtąd już mieliśmy prosto wracać do jego mieściny, do jego domu. I tak sobie jechaliśmy tym załadowanym bagażami samochodem, kiedy nagle na drogę wkroczył rowerzysta chcący przeprowadzić rower z jednej strony ulicy na drugą. Ja generalnie nie widziałam tego momentu, widocznie nie patrzyłam wtedy na drogę. To było kilka sekund, prawdopodobnie kilka z najgorszych sekund mojego życia. K. chciał barana ominąć, więc zjechał na drugi pas, trochę za mocno zahamował, samochód obrócił się tyłem, stanął tuż przy rowie i po chwili do niego wpadł. Na szczęście rów nie był duży, więc nie koziołkowaliśmy kilka razy - tylko raz nas przewróciło na dach samochodu. Byłam trochę zaskoczona, bo nie wiedziałam, że tam był rów, więc byłam przekonana, że wjedziemy w drzewo i będzie po nas.. Zabawne, bo to było tylko kilka sekund, a mi tak wiele myśli wtedy do głowy przychodziło... Zdominowała mnie jednak myśl o tym, że zaraz najpewniej zakończę swoje życie........ Kiedy już wylądowaliśmy na tym dachu, czekałam tylko aż K. się odezwie. Mnie kompletnie zamurowało, byłam w takim szoku, że nie byłam w stanie odezwać się pierwsza. K. natomiast zupełnie odwrotnie - dostał takiego słowotoku, że ledwo ogarnęłam co on do mnie mówił. I wisiałam tak chwilę do góry nogami, czekałam na jakieś instrukcje, bo niby czułam, że nic mi się nie stało (oprócz tego, że spadły mi okulary), ale dla bezpieczeństwa wolałam się od razu nie odpinać z pasów. K. mnie odpiął, obydwoje zdołaliśmy wyczołgać się z samochodu przez okno od strony kierowcy, więc nie było tak źle (bo ja już miałam wizje, że będę tkwić w samochodzie aż do przyjazdu straży pożarnej, która przetnie blachę auta, co by nas uwolnić). W momencie podbiegli ludzie z pobliskiej wiochy, zadzwonili po policję, straż, karetkę. A w międzyczasie ten gnój przez którego wylądowaliśmy w tym cholernym rowie uciekł, rzucił rower i torbę z zakupami do rowu i uciekł, chyba nikt go nie widział... Generalnie to ja nie wiedziałam o co chodzi i trochę płakałam, ale tylko trochę. Że w histerię ja tam nie wpadłam, to jestem mocno zdziwiona, naprawdę. No nic. Dacie wiarę, że po tym całym dachowaniu tylko 1 talerz się stłukł? Cała reszta naczyń ocalała, nie wiem jakim cudem. Kilka spożywczych rzeczy wypadło, a poza tym, to mnie i K. NIC się nie stało. No dobra, K. skaleczył się w kolano, jak się wydostawał z samochodu, bo krótkie spodnie miał, ale poza tym nie odnieśliśmy żadnych obrażeń. Bo mieliśmy pasy zapięte... Gdyby nie one... Ech.
Szok minął mi o godzinie 7 rano dnia następnego. Obudziłam się i w momencie zaczęłam płakać. Kurde, płakać to mało powiedziane. Byłam cała roztrzęsiona, nie mogłam się uspokoić przez 2-3 godziny, chociaż i K. i jego rodzina się starali nad tym zapanować. Ja wtedy zdałam sobie sprawę, że tak niewiele dzieliło mnie i K. od śmierci... Wystarczyłoby, że to zajście byłoby kilkanaście metrów wcześniej, to wylądowalibyśmy na murowanym przystanku albo na drzewie. Strasznie to przeżywałam. Wakacji to w ogóle mi się odechciało, chciałam natomiast wrócić do siebie do domu. Chciałam zobaczyć się z rodziną i wyściskać ich najmocniej na świecie, bo gdyby nie cholerne szczęście, to nigdy więcej by mnie nie zobaczyli... Potem jednak zaczęłam wracać do normy i ostatecznie zgodziłam się na wyjazd. Ale to już nie był ten wyjazd, który planowany był od prawie roku. Niestety, z K. zostaliśmy pozbawieni samochodu i siłą rzeczy musieliśmy jechać z jego rodzicami. Obiecywano mi, że przecież my będziemy w jednym miejscu, oni w drugim, my będziemy tam funkcjonować po swojemu, oni po swojemu... I dupa. Było zupełnie inaczej. Owszem, nasz namiot stał kawałek dalej, ale co z tego... Sporo czasu spędzaliśmy z rodzicami, bratem i bratową K. Rzadko zdarzało się, żebyśmy wychodzili gdzieś sami we dwójkę. Na początku nie chciałam się na to skarżyć K., bo wiedziałam, że jemu taki układ odpowiada, bo przecież miał wszystkich koło siebie, ale gdzieś po tygodniu już nie wytrzymałam. Powiedziałam co mi leży na sercu. Widziałam, że jest mu przykro, ale trudno. Bo niby dlaczego ja mam się męczyć? Chciałam, żeby moje zdanie też było wzięte pod uwagę. Niby spotkałam się ze zrozumieniem ze strony K., ale oprócz jednej naszej samotnej wyprawy na dziką plażę oraz wyjścia na jedną kolację, nie uświadczyłam tego, na co czekałam rok. Owszem, było fajnie, Chorwacja jest piękna, ale pobyt a'la wczasy rodzinne nie był dla mnie satysfakcjonujący. Poza tym, wyjazd ten był zdominowany przez ten wcześniejszy wypadek. Nie było dnia żebym nie myślała o tym, co się stało, o tym co mogło się stać... Czasem też budziłam się z łzami w oczach, bo śniły mi się koszmary. Właściwie, to do tej pory czuję się nieogarnięta. Jeszcze psychicznie nie odpoczęłam, choć minął już prawie miesiąc. Mama zasugerowała mi psychologa, ale to raczej zbędne. Kwestia czasu i jakoś to sobie poukładam...