To niesamowite, jak wiele emocji we mnie teraz siedzi. Radość przeplata się z przerażeniem, ekscytacja z powątpiewaniem i tak dalej, i tak dalej. I nie mogę się zdecydować, co mam czuć. Właściwie, to nie wiem, czy powinnam się decydować. Bo jeśli przyjmę, że wszystko pójdzie dobrze, a rzeczywistość okaże się wręcz odwrotna, to czeka mnie wielkie rozczarowanie. A jeśli do czasu spotkania będę w złym nastawieniu, to to nie wpłynie zbyt dobrze na moją psychikę i kto wie, czy w akcie desperacji jednak nie wsiądę do tego pociągu, który ma mnie zawieźć do wyznaczonego miejsca... ;)
Boże, jak ja bym chciała w tym momencie mieć bardziej neutralny stosunek do tej znajomości... Żebym się nie musiała tak przejmować. Spotkanie traktować mniej więcej tak: a co mi tam, spotkam się z ciekawości, będzie fajnie to super, jak nie to nie, nie ten to następny. Za cholerę nie jestem w stanie przyjąć takiego rozumowania. Czuję się, jak przed jakimś ważnym egzaminem. Zero dystansu. Pamiętam, jak na początku strasznie się wzbraniałam, żeby się za bardzo nie zaangażować w tę znajomość. Na początku szło mi całkiem nieźle. Ale po paru miesiącach... on wszystko zepsuł :) No i popłynęłam... Popłynęłam do tego stopnia, że po kilkunastu miesiącach naszej znajomości, mając w perspektywie nasze pierwsze spotkanie twarzą w twarz, chciałabym, żeby K. już pozostał w moim życiu. I to nie w formie wspomnień, że kiedyś tam był taki ktoś… On ma być i koniec. BYĆ.
Mimo tego emocjonalnego bałaganu, niecierpliwie odliczam dni.